piątek, 12 kwietnia 2013

Co dają nam morza i oceany?

Miałem niedawno przyjemność uczestniczyć w całkiem ciekawym spotkaniu mającym na celu uwidocznić problem zanieczyszczenia wód na świecie. W zacnym gronie reprezentantów nauki dyskutowaliśmy o tym, w jaki sposób można zminimalizować niszczenie ekosystemów wodnych na świecie, jak wygląda przyszłość ekologii w tej dziedzinie oraz czemu tak naprawdę - oprócz oczywistej kwestii "płynnej" - powinniśmy w szczególności chronić niektóre obszary.

Poruszone zostały kwestie rzek, do których zrzuca się odpady, wyrzucanych do mórz beczek i śmieci, niewystarczające zabezpieczenia odwiertów naftowych, etc., etc. Długo by wymieniać. W każdym razie, doszliśmy do światłego wniosku, że nic się nie da z tym zrobić, bo jest to fizycznie niemożliwe. Ale można zmniejszyć problem, tylko musi w tym uczestniczyć globalna społeczność.

Mnie natomiast zaintrygowało coś jeszcze. Kiedy rozmawialiśmy na kolacji z doktorami biologami, jeden z nich zaczął strasznie ubolewać nad tym, że zapomina się o pewnych gatunkach organizmów żyjących w wodach oceanicznych i morskich, które są dla nas dosyć istotne, a jakoś ich zagrożenie przechodzi bez echa.

Szczerze mówiąc, pomyślałem o konikach morskich, meduzach i ośmiornicach, ale szybko zostałem z błędu wyprowadzony. Ów uczony mówił mianowicie o dwóch zupełnie nieznanych mi elementach fauny i flory, jakimi są zielona małża i morszczyn pęcherzykowaty.

Oczywiście obie nazwy znam ze słyszenia, zwłaszcza małża nie jest mi obca, chociaż będąc nad Bałtykiem słyszałem kilka razy o morszczynach. Okazuje się, że wchodzą one w skład preparatów medycyny naturalnej. Zaintrygowała mnie ta wiadomość, pogrzebałem więc trochę i oto wyniki:

Zielone małże znaleźć można w Nowej Zelandii, wpływają wzmacniająco na kości i stawy, a także dostarcza substancji odżywczych. Z ciekawości będę musiał sprawdzić, czy inne owoce morza mają podobne właściwości.

Morszczyn pęcherzykowaty występuje w kilku miejscach na świecie, m.in. w Bałtyku. Jest przybrzeżnym glonem, który charakteryzuje się dosyć rozległym działaniem leczniczym - stosuje się go np. przy nadciśnieniu i miażdżycy, do regulacji układu krwionośnego oraz podczas odchudzania. Brzmi ciekawie!

czwartek, 11 kwietnia 2013

Coca Cola napojem bogów!


Zacznę od wyznania: uwielbiam Coca Colę. Serio. Uważam, że to jeden z najlepszych napojów na rynku. Ba! Najlepszy. Chociaż powstaje w ściśle tajnych laboratoriach finansowanych zapewne przez rządzących Ziemią przedstawicieli Reptilian, ma w sobie więcej chemii, niż koreańska głowica nuklearna i kiedyś robiono go z domieszką amfetaminy, kocham ten smak.

Nazwijcie mnie hipokrytą, ale akurat Cola naprawdę jest niesamowita. Ma wszystko, czego człowiek potrzebuje do życia, czyli niepowtarzalny smak, orzeźwienie i kofeinę :) Jasne, zdrowiej jest samemu przygotowywać sobie energetyki (co zresztą opisywałem dwie notki temu) albo pić brazylijską kawę z nietoperzowego guano, ale czasami zdarza się tak, że zatrzymujemy się na stacji benzynowej w drodze nad morze i musimy się czegoś napić. Wtedy do wyboru mam albo obrzydliwą kawę z automatu pamiętającego czasy pierwszych Piastów albo miliard napojów gazowanych, z których większość to woda wymieszana z radioaktywnymi odpadkami z Jersey. No i Colę. Wybór jest prosty.

Ten czarny napój ma w sobie coś takiego, co przyciąga na stałe. Może ciągle dodają tam trochę amfy? :) Poza tym nie zapominajmy o tym, że Cola - pita w rozsądnych ilościach (i nie jest to 5 litrów dziennie) nie szkodzi, ale wręcz pomaga. Owszem, zawiera sporo cukru, ale działa również na trawienie. Każdy chyba leczył się z bolącego brzucha wygazowaną Colą... 

A czy zatruwają środowisko? Tego nie wiem, nie widziałem żadnych raportów na ten temat, a wywrzaskiwane hasła Greenpeace'u mało mnie interesują, jeśli mam być szczery. Póki co, pozostaje zatem napojem bogów! :)

Problem trądziku rozwiązany?

Rozmawiałem niedawno z moim znajomym. Chłopak ma straszny problem z cerą, właściwie odkąd zaczął się u niego okres dojrzewania (a gość ma już prawie 30 lat) nie może pozbyć się pryszczy. Rzecz to straszna, przyznaję, a stosował już chyba wszystkie możliwe cuda, jakie można dostać w aptekach. Od jednych mijało mu na kilka dni, inne dorzuciły do pryszczy alergie i pogorszyły sytuację, no ale to chemia, więc wiadomo, jak może działać.

Pytam się go, czy próbował czegoś naturalnego. A on mi na to, że mógłby spróbować, tylko czego? Sam się na tym nie zna, a muszę przyznać, że i mi zabił ćwieka. Jak medycyną naturalną leczy się trądzik, myślę i wymyślam - może jakieś napary z pokrzyw, może jakieś egzotyczne przyprawy... Chociaż z tego, co się orientuję, to po takim curry czy chili można nie dość, że zwiększyć ilość wyprysków, to jeszcze dostać sr... nieważne :)

W każdym razie pogrzebaliśmy trochę w sieci, no i znaleźliśmy stronę, na której facet opowiada swoją historię likwidowania trądziku. Okazuje się, że używał oleju arganowego, którego zapas stoi u mnie na półce... Że też na to nie wpadłem od razu. Z opowieści jasno wynika, że udało mu się całkowicie wyleczyć skórę. Dałem znajomemu buteleczkę, zobaczymy, co z tego wyjdzie...

A tutaj link, jakby ktoś był zainteresowany działaniem:

środa, 10 kwietnia 2013

Zastrzyk energii - tauryna i guarana

Jak już wspominałem, ostatnimi czasy dosyć intensywnie podróżowałem i pracowałem, pomyślałem zatem, że przydałoby się coś, co pomoże mi znieść trudny dnia codziennego. Nie jestem wielkim zwolennikiem napojów energetycznych, postanowiłem więc zakupić naturalne energetyki.

Udałem się do znanego nam dobrze sklepu, ponieważ w ich asortymencie znalazłem dwie ciekawe pozycje - guaranę w proszku oraz taurynę w kapsułkach. Obie działają pobudzająco i zwiększają wydajność organizmu, zatem doskonale spełniały moje wymagania.

Guaranę zostawiłem sobie na potrzeby doraźne, natomiast taurynę zacząłem łykać kilka dni wcześniej, aby stworzyć dobrą podkładkę na kolejne dni. I rzeczywiście, spełniła swoją rolę doskonale! Dosyć mocno odczułem jej działanie, zwłaszcza kiedy musiałem ślęczeć do późnej nocy nad projektami - zero przysypiania, mózg wciąż pracował na wysokich obrotach, a o to przecież chodziło.

Tak samo zadowolony jestem z działania guarany. Miałem ją pod postacią proszku, z którego robiłem napoje energetyzujące w chwilach skrajnego zmęczenia i nie zawiodłem się. W połączeniu z tauryną dały mi niezłego kopniaka, dzięki czemu przetrwałem ciężki okres wzmożonego wysiłku, nie tylko intelektualnego, ale przede wszystkim fizycznego - nocna jazda na drugi koniec Polski, dużo chodzenia i noszenia różnego rodzaju materiałów, a organizm wciąż pracował pełną parą.

Generalnie rzecz biorąc, tego typu suplementy są skierowane przede wszystkim do osób, które muszą w pewien sposób wspierać organizm, ponieważ z racji wykonywanego zawodu/hobby/sportu potrzebują zewnętrznego zastrzyku energii. Ja ze swojej strony mogę je polecić również każdemu, kto zainteresowany jest czasowym i doraźnym zwiększeniem wydajności.

Ochrona środowiska a sprawa polska

Po raz kolejny wdałem się w jałową dyskusję na temat ochrony środowiska, tym razem z fanatycznym, samozwańczym ekspertem od zagrożonych gatunków...

Nie tak dawno głośno było o kolejnym debilizmie, jakim stał się problem budowy drogi szybkiego ruchu z powodu ślimaka rezydującego na terenach pod nią przeznaczonych. Dla jasności - jestem wielkim fanem przyrody. Zwierzęta kocham, drzewa też, wszystko, co związane z naturą jest moją domeną. Ale bez przesady!

W przeciwieństwie do niektórych, rozumiem postęp i akceptuję go, może nie w pełni i bezkrytycznie, ale jestem świadomy, że to nieuniknione. Wiem, że trzeba budować drogi. Zwłaszcza, jeśli są one ostatnią szansą na uwolnienie mieszkańców małych miejscowości od jeżdżących tamtędy TIR-ów.

Wszyscy zwolennicy Greenpeace'u i ekofaszyzmu pewnie rwą teraz włosy z głowy, ale szczerze mówiąc, ważniejsi są dla mnie ludzie, niż ślimaki. I mówię to z pełną odpowiedzialnością.

 Żyjemy w dziwnych czasach, kiedy z jednej strony technologia rozwija się w niesamowicie szybkim tempie, a z drugiej za wszelką cenę staramy się ją powstrzymać. Rozumiem, że chronienie pewnych gatunków jest niezbędne, by ekosystem mógł dalej funkcjonować, ale nie popadajmy w skrajności - blokowanie budowy ważnej infrastruktury z powodu ślimaków jest... śmieszne. I trochę przerażające.

Niestety żadne argumenty nie trafiają do spowitych zielonymi oparami absurdu głów ekofaszystów.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Ciekawe strony dla zainteresowanych


Witam po dosyć długiej przerwie, na którą niestety nie miałem wpływu - rozjazdy, wyjazdy, brak czasu na cokolwiek. Praca, praca, praca... Teraz na szczęście mam luźny okres, dlatego postaram się nadrobić zaległości i wrzucić kilka ciekawostek, jakie wyszperałem w wolnych chwilach między kolejnymi podróżami.

Po pierwsze, dwie bardzo fajne strony - obie wciąż w budowie, ale można już się co nieco z nich dowiedzieć:

Ranking Natury
Lecznicze Zioła

Podrzucił mi je mój znajomy, mający absolutnego kręćka na punkcie medycyny naturalnej. Wyszukuje różne cuda w internecie i dzieli się nimi ze znajomymi podzielającymi - mniej lub bardziej - jego szczególną pasję. Tym razem trafiły się rzeczywiście całkiem ciekawe strony, mam nadzieję, że będą się rozwijać w dobrym kierunku.

Pierwszy z nich zawiera całkiem interesujące zestawienia suplementów diety dopasowanych do konkretnych problemów zdrowotnych. Wszystkie oscylują, co prawda, wokół kilku jedynie sklepów internetowych, jednak i tak warto się z nimi zapoznać, bo można dowiedzieć się ciekawych rzeczy, poza tym znacznie ułatwia to poszukiwania odpowiedniego środka.

Druga z nich jest jeszcze ciekawsza - to tworzona przez pasjonatów encyklopedia roślin i związków leczniczych, z których większość wykorzystywana jest przez nasze organizmy do prawidłowego funkcjonowania. Na razie baza jest malutka, ale widziałem, że właściwie codziennie pojawiając się tam nowe wpisy, można zatem liczyć na szybki rozwój i dużą pojemność.

Póki co, to wszystko, ale już niedługo powrócę z regularnymi wpisami, a w nich kilka tematów, które dotyczą nas wszystkich, recenzje nowo zdobytych środków naturalnych i wiele innych wspaniałości :)

Slava!

wtorek, 12 marca 2013

Zdrowe, smaczne i podręczne - naturalne przekąski

Czasami mamy ochotę na drobną przegryzkę, coś pysznego, ale jednocześnie niekoniecznie kalorycznego, z czym może być problem. Wszelkiego rodzaju chipsy, batoniki czy czekolada na dłuższą metę nie są zbytnio zdrowe - zawierają sporo cukrów i węglowodanów, a w przypadku ziemniaczanych frykasów, także tłuszczów. Jeśli ktoś chce, z łatwością można jednak znaleźć zdrowe, naturalne przekąski, które możemy nosić w kieszeni i sięgać po nie, gdy tylko najdzie nas ochota.

Ostatnio spróbowałem dwóch tego typu produktów, polecone mi w kameralnym sklepiku ze zdrową żywnością na Muranowie, a mianowicie suszone morwy tureckie oraz jagody inkaskie. Pakowane po 70 gramów, w poręcznym, kartonowym pudełku, są idealne, jako przegryzka w ciągu dnia, klasyczny snack. 

Morwy tureckie smakują trochę, jak rodzynki, zresztą są podobnie wykorzystywane w kuchni - co polecam. Ale nie tylko smak jest ich atutem - zawierają dużo substancji odżywczych, w tym witaminę C, która wpływa na odporność. No a oprócz tego, są po prostu pyszne! Podobnie sprawa ma się z jagodami inkaskimi, wykorzystywanymi często jako składniki mieszanek bakaliowych. Cechuje je również bogata zawartość protein, co sprawia, że są niesamowicie odżywcze. Całkiem ciekawie sprawdzają się, jako szybkie przegryzki w czasie dnia.

Jak się okazało, sympatyczny sklep nieco naciągnął mnie na kosztach tych przysmaków, bo udało mi się znaleźć DOKŁADNIE te same produkty, w dużo niższej cenie, na mojej ulubionej Naturala.pl. Następnym razem będę wiedział, skąd zamawiać...

poniedziałek, 11 marca 2013

Globalne ocieplenie...? Spójrzcie za okno, mądrale!

Siedząc sobie przy obiadowej sałatce cesarskiej, zastanawiałem się, gdzie podziało się szumnie zapowiadane przez wszystkie super-hiper organizacje ekologiczne globalne ocieplenie. Spojrzałem za okno, za którym radośnie sypie śnieg, chociaż jest już prawie połowa marca i naszła mnie straszna myśl - Greenpeace się myli! :)

Nie trzeba być geniuszem meteorologii ani drugim Jarosławem Kretem, żeby zauważyć, że póki co klimat nie wykazuje zbyt wielkiej ochoty do zalania nas wodami z topiących się masowo lodowców, nieczęsto słyszy się również o suszach w Europie czy pożarach buszu, w który powinny zamienić się wszystkie nasze lasy, spalane przedzierającym się przez dziury ozonowe słońcem i doprawiane piekielnymi temperaturami, na które sami siebie skazaliśmy.

Wszelkie rozsądne badania wskazują jednoznacznie, że udział człowieka z zmianach klimatycznych nie przekracza 4%, ale pomimo tego, ukochane globalne organizacje ekologiczne co i rusz podnoszą larum, że elektrociepłownia w Bełchatowie wygenerowała o 2% dymu więcej, niż w zeszłym roku. Może wasze ultra-ekologiczne tyłki chcą marznąć w zimę, mój ekotyłek nie chce. Nie dajmy się zwariować - protokół z Kioto jest już nieco przestarzały, ponieważ ścisłe kontrolowanie emisji gazów cieplnych jest przede wszystkim ogromnym zagrożeniem dla rozwijającej się gospodarki. To jakby zawodnikom Tour de France nagle wsadzać pręt między szprychy, bo po przekroczeniu linii mety przejechali jeszcze sto metrów.

Poza tym spójrzmy za okno - jest niemalże połowa marca, a my od listopada mamy zimę. Czy to wygląda na globalne ocieplenie? Śnieżyce w Stanach, paraliże komunikacyjne w całej Europie, wywołane śniegiem, piętrzące się na rzekach kry; nie przypomina mi to postapokaliptycznych obrazów spalonej do piachu ziemi, rodem z poruszających się poza obszarami ludzkiej wyobraźni umysłów tworzących greenpeacowe think tanki. Exxon Mobile również nie wszedł mi do mieszkania z rurą szerokości dębu Bartek i nie zalał mnie swoją parszywą ropą, a więc - pomijając ich skandaliczne zaniedbania podczas wydobycia tego cennego surowca - nie widzę powodów, przez które nie mogliby delikatnie naruszyć narzuconych norm wydzielania dwutlenku węgla.

Mam wrażenie, że z globalnym ociepleniem w oczach ekofanatyków jest dokładnie tak samo, jak z elektrowniami jądrowymi - wypowiadają dużo głupich fraz na temat, o którym mają niewielkie pojęcie. Zostawiam Was z tym stwierdzeniem, a ja idę lepić bałwana :)

Sok z gravioli - dobry na oczyszczanie!

Jako, że lubię nowe doświadczenia, zakupiłem ostatnio sok z gravioli. Takie cuda znajduję na stronie mojego głównego dostawcy ostatnich tygodni, czyli Naturala.pl. Nigdy wcześniej nie próbowałem tego typu napojów, więc najwyższa pora, żeby napełnić szklanicę zacnym trunkiem z popularnego w obu Amerykach owocu i dokonać jego smakowego rozpoznania.

Konsystencją przywodzi mi na myśl coś pomiędzy Frugo a Kubusiem, a więc jest nie za gęsty, ale "intensywny". Sok pozyskiwany jest z miąższu owoców Annona muricata, drzewa występującego w Ameryce Południowej i Północnej, znanego lepiej pod nazwą Graviola. Kiedyś czytałem o tej roślinie, dlatego ostatnio postanowiłem wreszcie jej spróbować, czy też raczej tego, co można z niej uzyskać.

Co ciekawe, w owocach Gravioli zawarte są pewne specyficzne związki chemiczne, tzw. acetogeniny annonaceowe, które są bardzo aktywne w stosunku do komórek rakowych - po prostu je niszczą. Dosyć znany National Cancer Institute udowodnił, że owoce Gravioli mogą mocno wspierać profilaktykę antynowotworową, ale również skutecznie wspomagać samą kurację. Ciekawe!

Ale wracając do samego soku, kupiłem go przede wszystkim z myślą o jego funkcjach oczyszczających organizm z toksyn - jak już wspominałem, na wiosnę zawsze dokonuję oczyszczenia mojego wewnętrznego mechanizmu. Oprócz wspomnianej funkcji, Graviola wpływa także mocno na podnoszenie odporności, co nie jest bez znaczenia przy szaleńczo zmiennej ostatnio pogodzie.

Najlepsze w soku jest jednak to, że najzwyczajniej w świecie, jest on przepyszny! Ciekawy, słodko-kwaśny smak przywodzi na myśl egzotyczne napoje serwowane bodajże przez Hortex - tego typu mieszankę doznań znaleźć można bodajże w ich kaktusie. Ciekawe przeżycie smakowe, muszę przyznać.

Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak tylko rzec - polecam!


piątek, 8 marca 2013

Zimowa opalenizna strasznie boli...

Trochę mnie nie było, ponieważ poniewierałem swoje ciało na nartach w Austrii. Bywałem już tam kilkukrotnie i po raz kolejny się nie zawiodłem - trasy doskonale przygotowane, wszystko pięknie, wspaniale, cud, miód i orzeszki. A słońce wesoło przygrzewało, no i stało się...

Chwila nieuwagi, zbytnia pobłażliwość, radosny brak czapki i chustki na twarzy, a powrót do hotelu odbył się w spazmach bólu i pieczenia wywołanego poparzeniem słonecznym pyska. Warto nadmienić, że na stokach austriackich to nic nadzwyczajnego, bo słońce przygrzewa tam, jak na safari, a i śnieżne odbicie robi swoje. No ale stało się, właściwie na własne życzenie, więc nie ma co jęczeć, trzeba działać.

Pierwsza myśl - ogórek. Świeży, pokrojony ogórek, stary sposób domowej medycyny. Jednak zanim przystąpiłem do cudownego rytuału obkładania sobie twarzy zielonym warzywem, zajrzałem na chwilę do łazienki, gdzie dojrzałem stojący spokojnie w kosmetyczce złocisty olej...

No tak, przecież go zabrałem! Arganowy, mój najnowszy nabytek. Pora sprawdzić, czy rzeczywiście działa na podrażnienia skóry równie dobrze, jak bez nich. Wziąłem nieco większą porcję, niż zazwyczaj i wtarłem w moją prosiakowato-czerwoną twarz. Co ciekawe, wbrew moim przewidywaniom, nie poczułem nagłej, niebiańskiej ulgi; właściwie nie poczułem nic, oprócz pieczenia spowodowanego dotykiem. Delikatnie rozprowadziłem olej i położyłem się z książką, czekają na efekty.

Na szczęście nie trzeba było długo czekać - wystarczyło nieco ponad godzinę, żeby ból zelżał całkowicie, a skóra powróciła do normalnego wyglądu. Gdzieniegdzie co prawda pozostały resztki czerwonej przepalenizny, ale potraktowane kolejną dawką oleju poddały się.

I tak właśnie, dzięki złotu Maroka, wyjechałem z Austrii z twarzą :)

sobota, 2 marca 2013

Zakaz palenia w miejscach publicznych - absurd czy konieczność?

Widziałem dzisiaj, jak mili panowie strażnicy wlepili komuś mandat za palenie w miejscu publicznym. Konkretniej, na przystanku autobusowym. A właściwie obok. Za wiatą. I zacząłem się zastanawiać, czy zakaz palenia ma jakikolwiek sens...

Sam jestem niepalący, jednak rozumiem, że niektórzy ludzie mają potrzebę dostarczania organizmowi nikotyny. Rozumiem też, że robią to na ulicy, no bo niby czemu nie? Uzależnienie tego typu nie pozwala zaczekać, aż wróci się do domu. Nie jest wyrozumiałe, kontroluje palacza dogłębnie. Więc muszą zapalić. Ale nie to jest powodem, dla którego uważam zakaz palenia w miejscach publicznych za bezsensowny. Jest nim zupełnie coś innego, fakt zmieniający całkowicie obraz trującego dymu nikotynowego.

SMOG.

Proszę Państwa, nie palacze, ale smog jest główną bolączką dzisiejszych aglomeracji miejskich. Cóż nam po tym, że zakażemy garstce ludzi palić na przystanku autobusowym czy w jego bezpośrednim otoczeniu, skoro w tym samym miejscu jesteśmy zmuszeni do wdychania niebagatelnych, potężnych ilości spalin generowanych przez samochody? W parze z zakazem palenia powinny iść inne zakazy, o wiele ważniejsze, niż penalizacja papierosów.

Zakaz poruszania się samochodów w ścisłych centrach miast. Po pierwsze, ułatwiłoby to podróżowanie komunikacją miejską - brak korków oznacza brak opóźnień, efektywniejsze wykorzystanie autobusów, a co najważniejsze, można by pozwolić sobie na zwiększenie ich ilości. Mamy metro, co prawda marne, ale jest - o wiele szybsza komunikacja, niż samochodem. Tramwaje działają zazwyczaj bez zarzutu, więc czemu by nie jeździć nimi. W europejskich miastach coraz popularniejsze jest dojeżdżanie do pracy rowerami, wprowadźmy więc zakaz wjazdu samochodów do centrum, a otwórzmy drogi dla bicykli, deskorolek, rolek, czy czego sobie ludzie nie wymyślą!

Oczywiście bez wpadania w paranoję - taksówki, mieszkańcy czy służby porządkowe miałyby możliwość poruszania się po centrum w pojazdach spalinowych, to jasne. Wtedy miałby także sens zakaz palenia: nie chcemy smogu, nie chcemy więc również dymu papierosowego.

Moja skóra pokochała złoto z Maroka - wstępna recenzja oleju arganowego.

Jak pamiętacie, ostatnio wspominałem o zamówieniu oleju arganowego z Naturala.pl. Jako, że otrzymałem go szybko, mogę naskrobać kilka słów z pierwszego wrażenia po kilkukrotnym wysmarowaniu twarzy "złotem Maroka".

Sam wygląd produktu zachęca do jego używania - olej znajduje się w eleganckiej, ładnie wyprofilowanej buteleczce ze szkła, przewiązanej dodającym charakteru lnianym sznurkiem. Ulotka jest wydrukowana na sztywnym kartoniku o ciekawej fakturze, a sama jej treść bogato opisuje historię i właściwości arganowego dobrodziejstwa.
Po otwarciu naczynia od razu czuć specyficzny, podszyty nutką pomarańczy zapach, miło łechtający zmysł węchu. Wylałem nieco oleju na dłoń - przyjemna, gęsta konsystencja, z pewnością nie był traktowany żadnego typu rozcieńczaczami sztucznie zwiększającymi objętość. Rozsmarowuje się przepięknie, z łatwością można pokryć nim całą skórę twarzy, a wchłanianie jest idealne. 

Natomiast tutaj dochodzą kolejne odczucia fizyczne: natychmiastowo czujemy mocno nawilżający charakter oleju, skóra staje się miękka i gładka, jakbyśmy nasmarowali ją emulsją, mającą utrzymać wilgoć wewnątrz. Cudowne uczucie! Lubię, kiedy środek kosmetyczny (może to niezbyt fortunna nazwa dla oleju arganowego, ale używać go będę w celu poprawienia kondycji skóry, więc...) jest tak wysokiej jakości, że można odczuć to fizycznie.

Generalnie, po pierwszych kilku użyciach, muszę przyznać, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym, jak bardzo wysokogatunkowy produkt udało mi się zdobyć. Z pełną odpowiedzialnością polecam go wszystkim, którzy chcieliby zadbać o swoją skórę, albo cierpią na problemy z nią związane.

piątek, 1 marca 2013

Piątek wieczór - przygotujmy się na sobotniego kaca...

Dobra, mówiłem, żeby nie nadużywać alkoholu, ale przecież każdy czasami lubi sobie chlapnąć, zwłaszcza w przysłowiowy już "piąteczek" :)

Ale sobotni poranek... Cóż, to będzie coś. Pewnie niektórzy z Was już szykują zapasy Alka-Setzer, wody mineralnej i tego typu pomocy w kryzysowej sytuacji, ale ja postanowiłem wygrzebać coś, co może nam pomóc zapobiec kacowi, a nie go leczyć. Nie interesowały mnie jednak sposoby, że tak powiem, "domowe", typu zjedzenie czegoś tłustego przed, lub woda z ogórków kiszonych po, ale coś w miarę trwałego, by zniwelować tego typu problemy na dłużej. Oczywiście, można po prostu pić whisky :) Jak wiadomo, po tym szlachetnym trunku nie ma się kaca...podobno.

No dobra, zatem zacząłem grzebać w internecie, chociaż doskonale wiedziałem, na co prawdopodobnie trafię i nie myliłem się. Wykoncypowałem, że wzmocnienie odporności i wyregulowanie układu trawiennego może znacząco wpłynąć na przetwarzanie alkoholu, zatem sprawdziłem, jakie środki tego typu można znaleźć w sklepach sieciowych.

Zacząłem od ulubionej ostatnio Naturala.pl, która pozytywnie zaskoczyła mnie szybkością dostawy olejku arganowego - zamawiałem go w środę, dzisiaj już z niego korzystam. Cudownie. Zatem cóż mamy na stronie tego niepozornie wyglądającego na żywo sklepu? Bromelina - tego szukałem. Doskonały regulator procesów trawiennych, osobiście nie stosowałem, ale znam ludzi, którzy bardzo sobie to chwalą. Płatki z nagietka, całkiem dobra herbatka ziołowa, której właściwości powinny nam pomóc w walce z kacem. Dłużej zażywane, właściwie wszystkie produkty zwiększające odporność i regulujące trawienie nadają się doskonale do poprawiania reakcji organizmu na tego typu sprawy - kace, zgagi, wrzody...

A zatem - piąteczek!

Cykliści - zmora chodników i ulic, czy przyszłość miejskiej komunikacji?

Szedłem ostatnio chodnikami naszej pięknej Warszawy, podziwiając roztapiający się (nareszcie!) śnieg, kiedy zauważyłem pierwszego w tym sezonie cyklistę. Naszła mnie wtedy refleksja, czy rower rzeczywiście najbardziej wydajnym (bo na pewno najbardziej ekologicznym) sposobem poruszania się po mieście. Szczególnie po takim mieście, jak Warszawa, które jest dla rowerów zupełnie nieprzyjazne.

Pomijając brak ścieżek rowerowych, co jest nieco skandaliczne i to nie tylko z punktu widzenia rowerzystów, ale przede wszystkim pieszych, między którymi lawirują cykliści, polscy kierowcy nie dorośli jeszcze do dzielenia dróg z pojazdami innymi, niż silnikowe. Z drugiej strony, poruszanie się na rowerze po chodnikach, miejscach - jakby wskazuje sama nazwa - przeznaczonych dla pieszych, też nie jest dobre. Raz, jest to dosyć niebezpieczne; dwa, niewygodne. Żeby poruszać się z rozsądną prędkością potrzebujemy niemalże pustego chodnika, a to zdarza się bardzo rzadko.

Z trzeciej strony musimy zrozumieć również pieszych, którzy nie życzą sobie uskakiwania przed rozpędzonymi rowerzystami i generalnie nie podoba im się obecność bicykli na chodnikach. Jasne. Rozumiem to i dlatego nie jeżdżę po chodnikach, jeśli nie jest to absolutnie konieczne - remontują ulicę albo to jedyna droga przejazdu na danym odcinku. Natomiast zazwyczaj staram się poruszać po asfalcie, chociaż tutaj czyhają na nas nieżyczliwi kierowcy, którym rowery przeszkadzają chyba bardziej nawet, niż pieszym.

Pytanie brzmi - gdzie zatem mamy jeździć? Ilość ścieżek rowerowych zbudowanych z rozmysłem i planem jest skandalicznie niska, a nawet jeśli są, ich ułożenie jest absolutnie bezsensowne: urywają się, przechodząc nagle w chodnik, prowadzą donikąd albo zaczynają się równie niespodziewanie, jak później kończą. Jest co prawda kilka rekreacyjnych tras, którymi można spokojnie poruszać się rowerowo, ale jakby nie o to chodzi. To miłe, że władze dbają o to, by cykliści mogli sobie podziwiać krajobrazy, jednak chyba zapomina się o tym, że większość rowerzystów korzysta z tego środka transportu, żeby dostać się z punktu A do punktu B na terenie miasta...

Co prawda można zauważyć pewne kroki czynione w stronę promowania cyklingu, chociażby coraz bardziej popularne wypożyczanie rowerów bezpośrednio z punktów rozmieszczonych w najbardziej ruchliwych punktach miasta. Wygodne to i przyjemne, zwłaszcza latem, kiedy grupą znajomych można zgarnąć kilka maszyn i pojeździć w ciepłym, letnim powietrzu. Ale to wciąż za mało - wraz z taką inicjatywą powinny iść także inne, mające na celu rozwój infrastruktury drogowej.

czwartek, 28 lutego 2013

Wiosna idzie, czas na oczyszczanie!

Jako, że małymi kroczkami, niepewnie, nieco zawstydzona, zbliża się wiosna, pora powoli przerzucać się na lżejsze, wiosenne jedzenie, by oczyścić organizm z nazbieranych - mimo wszystko - toksyn i zbędnych substancji. To bardzo ważne dla zachowania dobrej kondycji i zdrowych organów, aby jeść takie rzeczy, lub stosować takie suplementy naturalne, które pomogą pozbyć się złych, niekorzystnych i niebezpiecznych substancji.

Cóż, najlepiej zrobić sobie kilkudniową "terapię oczyszczającą", jak zwykłem to nazywać. Do tego celu najdogodniejsza będzie zapewne dieta kapuściana, doskonała na oczyszczanie organizmu. W największym uproszczeniu, jemy tylko kapustę - pod najróżniejszymi postaciami, ale tylko kapustę. Dzienna ilość nie jest ograniczona, ale wiadomo, że najrozsądniej jest jeść ją w porcjach rozsądnych, nieprzekraczających normalnych posiłków. Ja osobiście najbardziej preferuję kiszoną oraz zupę kapuścianą, chociaż zdarza mi się również zabierać bidon z wodą po kapuście i korzystać z niej podczas treningów; nawilża tak samo, a przy okazji dostarcza składników odżywczych i oczyszcza.

Jeśli ktoś nie lubi kapusty, są inne sposoby. Zioła - zielona i czerwona herbata, świetne do kontrolowania złych substancji w organizmie. Ale nie tylko. Doskonałe są różnego rodzaju przyprawy, jak chociażby kurkuma, curry czy mięta; także guarana, oprócz dodawania energii, pomaga organizmowi w oczyszczeniu. Oprócz nich również żurawina wykazuje właściwości oczyszczające. Jeśli nie lubimy mocno doprawionych potraw, możemy skorzystać z bogatego wyboru soków, dzięki którym dostarczymy organizmowi niezbędnych do pozbycia się toksyn składników - graviola, granat, głóg, grejpfrut, aronia, pokrzywa, czarny bez - wszystkie zawierają niezbędne do prawidłowego funkcjonowania naszych systemów filtrujących składniki.

Naszym głównym filtrem są nerki i wątroba, więc to o nie należy dbać szczególnie. Najprostszym sposobem jest oczywiście ograniczanie obciążenia, jakie na nie spada, przez niespożywanie wysokokalorycznych, tłustych produktów, nadużywanie alkoholu tudzież innych substancji rozrywkowych, etc. :) Natomiast nawet wtedy, jeśli stosujemy dietę, ćwiczymy i przestrzegamy reguł zdrowego żywienia, warto wspomóc ich pracę jakimś środkiem pochodzenia naturalnego.

Twarz moją wizytówką, czyli kilka słów o arganowym cudzie z Maroka.

W latach młodzieńczych wielu z nas borykało się z uciążliwym, deprymującym i mocno irytującym problemem, jakim niewątpliwie był trądzik. Niszczył nasze życie socjalne, ograniczał kontakty z płcią przeciwną, wciskał nas w zamkniętą przestrzeń własnej żółwiowej muszli i nie rozstawiał po kątach, niwecząc nadzieje na jakąkolwiek poprawę.

Najgorsze jest to, że rynek oferuje mnóstwo specyfików, które rzekomo miałyby poprawić kondycję naszej cery, ale są tak nafaszerowane chemią, że często przynoszą skutek zupełnie odwrotny, pogarszając jeszcze i tak tragiczną sytuację... Pamiętam, za "moich czasów" w ogóle rzadkością były jakiekolwiek środki mogące rozprawić się z tą młodzieńczą przypadłością, leczyło się to zatem sposobami mało konwencjonalnymi, których skuteczność także pozostawiała wiele do życzenia :)

Mniej więcej w tamtym okresie moja ciotka, której udało się jakimś cudem wyjechać za granicę, przywiozła mi z Południa coś, co do dzisiaj wspominam bardzo dobrze - olej arganowy. Był to jakiś nieznany nam specyfik z Maroko, którego "cudowne" właściwości miały rzekomo bardzo wspomagać leczenie chorób skóry. Rad nie rad, zacząłem codziennie wcierać gęstą ciesz w pyszczydło, chociaż nadzieja opuściła mnie już dawno. I wiecie co się stało...?

Dzisiaj mogę pochwalić się cerą niemalże idealną. I w dużej mierze jest to zasługa tego tajemniczego, żółtego płynu z dalekiego kraju. Co ciekawe, olej arganowy powraca dzisiaj do łask, ponownie stając się remedium na problemy skórne. To dobrze, bo naprawdę warto z niego skorzystać. Postanowiłem powrócić do starej tradycji i kupić sobie buteleczkę tego cuda, by nieco zwiększyć wilgotność skóry i poprawić jej ogólną kondycję. Dziarskim krokiem poszedłem więc do najbliższej drogerii pewnej znanej marki (wiem, wiem, mało to alternatywne, ale już mówiłem - nie jestem ortodoksyjny) w poszukiwaniu naturalnego olejku. Niestety, niemiła niespodzianka - nie ma takiego. Są kremy na bazie OA, są maści, żele, cuda na kiju, ale nie ma nic, co nie byłoby chemicznie przetworzone czy wzmocnione. Smutek.

Obszedłem kilka różnych punktów, w tym kilka aptek - nic. Trochę się zdziwiłem, bo to przecież bardzo fajna rzecz, zwłaszcza, kiedy jest w pełni naturalna. No ale trudno, wróciłem do domu, usiadłem do czegoś tam i zupełnie o tym zapomniałem. Jedząc wieczorny posiłek sięgnąłem po moje nowe nabytki, czyli zieloną herbatę w pigułkach i witaminę D i z ciekawości postanowiłem zajrzeć na stronę świeżo odkrytego sklepu - Naturala.pl - a nóż widelec mają tam olej arganowy w rozsądnej formie.

Ha! Nie zawiodłem się. Rzeczywiście, od razu w oczy rzuciło mi się zdjęcie inne, niż wszystkich produktów - złocisty płyt w przezroczystej buteleczce. Czytam: olej arganowy. Wchodzę w opis produktu - wszystko naturalnie, bez chemicznych zagęszczaczy, wspomagaczy, procesów i innych bajerów. Olej z tłoczenia bezpośredniego, drogi, ale warty swojej ceny. Zamówiłem jedną buteleczkę i zobaczymy, jak się sprawdzi...

środa, 27 lutego 2013

Jak się odchudzać, żeby schudnąć? - cz.2

W poprzedniej części opisałem początek mojej przygody z odchudzaniem, zatem pora na dalsze wspominki. Obok anielskiej cierpliwości i odrobiny kulinarnej wyobraźni, istotnym elementem skutecznej kuracji odchudzającej jest niewątpliwie aktywność fizyczna. Tak, wiem, kiedy znaleźć na to czas, człowiek zmęczony, etc, etc. - też tak sobie mówiłem. Ale okazało się, że przy odrobinie kreatywnego zarządzania czasem, wszystko jest możliwe.

Przestałem odkładać wszystko na ostatnią chwilę, co znacząco zwiększyło nie tylko moją wydajność w pracy, ale dało mi kilka dodatkowych godzin niemalże każdego popołudnia. Zdobyłem karnet na basen i rozpocząłem moją przygodę z poprawianiem kondycji. A nie było łatwo - wyobraźcie sobie 100 kg wagi próbujące przepłynąć kilka basenów kraulem :) Myślałem, że pójdę na dno, niczym Titanic. Jednak jakoś się udało, do dzisiaj nie wiem, ile w tym szczęścia, a ile samozaparcia.

Chociaż pierwsze tygodnie były ciężkie, pokochałem sport. Zacząłem regularnie biegać i jeździć na rowerze, co doskonale zastąpiło mi nudny basen. Tutaj mogłem codziennie zmieniać trasy, dowolnie je wydłużać i urozmaicać tak, by nie stały się monotonne. Zauważyłem też ciekawą, napawającą optymizmem rzecz - zacząłem czuć się o wiele lepiej, ale co ważniejsze - zgubiłem pierwszy tłuszczyk i zszedłem na 95 kg. Cóż, to wciąż było dużo, ale widziałem efekty. A to niesamowicie ważne, bo motywuje do dalszego działania.

Dzisiaj nie tylko biegam i jeżdżę na rowerze, ale również gram w koszykówkę, squasha, spotykam się ze znajomymi na piłkę nożną, a latem uciekam nad morze zażywać kitesurfingu. Wszędzie i zawsze towarzyszą mi pyszne koktajle z owoców i warzyw, bo po tylu latach, nie muszę już ściśle trzymać się li tylko określonej diety. Czasami zdarzy mi się nawet sięgnąć po napój energetyczny, nie stronię również od łakoci, ale wszystko w granicach rozsądku, no i nie za często.

Każdemu początkującemu "odchudzaczowi" radzę wybrać taki rodzaj aktywności fizycznej, który pozwoli mu płynnie wejść w świat sportu - pływanie czy bieganie może być dobrym rozwiązaniem, ponieważ można się w nie powoli wdrażać, co istotne - samodzielnie. Potem już idzie z górki...

Ekologia ekologią... rozsądek głupcze!

Wczorajszy wieczór spędziłem na dyskusji odnośnie ekologii. Za partnerów miałem kilku znajomych, w tym dwóch zapalonych ekologów. Fanatyków, których opinia publiczna zwykła nazywać ekofaszystami. Cóż, zazwyczaj broniłem ich, mając na uwadze swoje własne poglądy, jednak wczorajsza debata - czy raczej kłótnia - dała mi do myślenia...

Nie jestem ortodoksyjnym ekologiem. Korzystam ze smartfonów, jeżdżę samochodem (chociaż staram się ograniczać zużycie paliwa do absolutnego minimum), czasami nawet otworzę lodówkę, z której wylatuje wtedy śmiercionośny freon... W każdym razie, wieczorna rozmowa zeszła na tematy elektrowni atomowych. I zaczęło się...

Jako absolwent ochrony środowiska, muszę podkreślić to z całą stanowczością - energia jądrowa, jakby nie była niebezpieczna w SKRAJNYCH sytuacjach, jest przyszłością i jedyną alternatywą, jeśli nie chcemy skończyć próbując zagotować wodę w czajniku na baterie słoneczne, co zajmie nam mniej więcej rok. Oczywiście, wszystkie odnawialne źródła energii mają rację bytu, jeżeli są wykorzystywane jako środki pomocnicze, ale nie główne. Jedynym wyjątkiem są może elektrownie wodne, ale morskie mogą mieć jedynie niektóre państwa, natomiast rzeczne, w większości przypadków faktycznie znacząco zagrażają faunie i florze. Co zatem pozostaje? Ogniwa słoneczne? Jako źródło dodatkowe, jasne. Elektrownie wiatrowe? Po pierwsze, strasznie hałasują, po drugie zabijają ptaki, po trzecie, wbrew pozorom, są całkiem niebezpieczne.

Zatem pozostają elektrownie jądrowe. Zapewniam, że Matka Natura mniej ucierpi od wydobywających się z ich wielkich kominów kłębów pary wodnej, niż od smogu samochodowego i efektu spalania węgla w Bełchatowie. Tak, tak, te ogromne, przerażające obłoki snujące się nad cyklopowymi kominami, to nic innego, jak para wodna, chociaż moi wczorajsi rozmówcy usilnie próbowali mi wmówić, że to efekt rozszczepiania uranu i że są to absolutnie trujące opary radioaktywne... Ręce opadają.

To tyle na szybko z rana, wieczorem co nieco o zdrowej diecie.

Slava!

wtorek, 26 lutego 2013

Jak się odchudzać, żeby schudnąć? - cz. 1

Zgodnie z obietnicą, pora na coś o odchudzaniu i zdrowym odżywianiu. Prowadzę taki styl życia od wielu lat i dobrze na tym wychodzę, utrzymując stałą wagę oraz dbając o kondycje organizmu. Ale nie zawsze było kolorowo - bywały chwile zwątpienia, myśli o porzuceniu tego wszystkiego i powrocie do niezbyt zorganizowanego żywieniowo, niezdrowego życia. Na szczęście przetrwałem wszystko i dzisiaj mogę podzielić się swoimi doświadczeniami.

Nie zawsze odżywiałem się tak, jak teraz. Dawno temu zajadałem się fastfoodami i szybkimi, acz okazałymi daniami na mieście, bo nigdy nie mogłem zagospodarować sobie czasu, by zacząć jeść normalnie. Ale kiedy wskazówka łazienkowej wagi dobijała do 100 kg (co przy moim wzroście - 176 cm - było dosyć zatrważające), postanowiłem zerwać z nawykami i zmienić wszystko w swoim życiu.

Zacząłem więc interesować się tą tematyką, odwiedzać fora, czytać gazety, poradniki, książki, ale generalnie rzecz biorąc, wszędzie znajdowałem jedną konkluzję - najważniejsze w odchudzaniu jest zbilansowanie posiłków i ich odpowiednie rozłożenie w czasie. Nie jest to rzecz łatwa, ani przyjemna - przynajmniej na początku. Zawsze musiałem być dzień do przodu, wyprzedzać czas o krok, żeby przygotować posiłki na następny dzień. O ile ze śniadaniem radziłem sobie na bieżąco, o tyle obiad, podwieczorek i kolację musiałem mieć gotowe, ze względu na nieregularne, czasami bardzo długie godziny pracy.

Ale podjąłem wyzwanie, przyrządzając dosyć monotonne i nudne potrawy z warzyw i gotowanego mięsa kurczaka, które to składniki kojarzyły mi się z większością diet, o jakich wówczas czytałem. Niestety, okazało się, że tego typu dobór jedzenia nie był zbyt fortunny, bo szybko poczułem znużenie i znudzenie moją nową "dietą"... Na szczęście kilkoro moich znajomych z pracy już stosowało diety, dlatego zwróciłem się do nich o pomoc. Doradzili mi, że dieta nie musi opierać się - jak błędnie sądziłem - na jednym i tylko jednym gatunku jedzenia, ale na różnych, za to przyrządzonych w określony sposób.

Zmieniłem potrawy i jakoś ruszyło - było mi z tym nawet całkiem nieźle, szybko zacząłem odczuwać różnicę w samopoczuciu, nie czułem się ociężały i wiecznie zmęczony. Jednak dieta to nie wszystko - ważne są jeszcze ćwiczenia. Ale o tych w następnym poście.

Z perspektywy czasu, co jest najważniejsze podczas przechodzenia na dietę? Wytrwałość i pomysłowość. Pierwsza będzie potrzebna, żeby cierpliwie wytrzymać męczące początki, ale także po to, by doczekać realnych efektów. A pomysłowość, jak to w życiu - żeby nie było monotonnie :)

Witamina D3 i zielona herbata - jak, po co, dlaczego?

W poprzednim poście opisałem, że w znalezionym na Woli sklepie zakupiłem dwa suplementy diety, a mianowicie witaminę D3 oraz ekstrakt z zielonej herbaty. Nadmieniłem pokrótce, czemu akurat te dwa produkty mnie zainteresowały, ale z zawodowego obowiązku muszę rozpisać się o nich nieco więcej, żeby przybliżyć ich znaczenie dla zdrowia i dobrego funkcjonowania organizmu.

Witamina D, generalnie rzecz biorąc, wytwarzana jest przez organizm samoistnie - konkretnie, skóra wytwarza ją podczas kontaktu ze słońcem. Niestety, żyjemy w strefie klimatycznej uniemożliwiającej wytworzenie wystarczających ilości tej substancji, zatem należy uzupełniać ją zewnętrznie. W odpowiednich ilościach, witamina D odpowiada za utrzymanie w dobrej kondycji układu kostnego, immunologicznego, nerwowego i krążeniowego. Nie będę rozpisywał się tutaj o chemicznych właściwościach wit. D, bo nie o to chodzi, dość powiedzieć, że jej niedobór może prowadzić do wielu poważnych zaburzeń, tak u dzieci, jak i u dorosłych, żeby wymienić tylko osteoporozę, ogólne osłabienie, choroby skóry i zmniejszenie odporności.

Oczywiście nie można również przesadzać - nadmiar naszej przyjaciółki D może powodować ciężkie nudności, wymioty i biegunkę, na szczęście ciężko ją przedawkować, ponieważ organizm potrafi sam powstrzymać jej przyswajanie i produkcję. Przy zwykłej diecie jest właściwie niemożliwe przyjęcie zbyt dużej dawki witaminy D, jednak osoby cierpiące na gruźlicę czy sarkoidozę mogą odczuwać skutki przedawkowania nawet przy małych, nieprzekraczających dziennego zapotrzebowania dawkach.

Jeśli zaś chodzi o zieloną herbatę, to jej właściwości są nieco bardziej przyziemne - ot, przyspiesza spalanie tłuszczu i po to się ją zażywa. Podobno regularne spożywanie zielonej herbaty przyspiesza metabolizm aż o 17%, a więc całkiem niezły wynik. W moim przypadku problem polega na tym, że nie jestem w stanie jej przełknąć, bo mi najzwyczajniej w świecie nie smakuje. Dlatego zdecydowałem się na ekstrakt w postaci kapsułek, które spokojnie mogę dołączać do posiłku. Poza tym, żeby pić zieloną herbatę, należałoby parzyć ją zgodnie z rytuałem, by nie umniejszać jej szlachetności, a na to nie mam zbytnio czasu.... :)

poniedziałek, 25 lutego 2013

Wycieczka po suplementy... cz. 3

No dobrze, wiemy już, gdzie jest sklep, pora dowiedzieć się, co oferuje. Przejrzeliśmy katalog internetowy, tzn. asortyment na stronie, no i muszę przyznać, że jest dobrze. Faktycznie, szeroki wybór najróżniejszych specyfików, wszystkie pochodzenia naturalnego, jedne mniej, inne bardziej ciekawe, ale miejsce na pewno warte odwiedzenia. Czy raczej strona, bo wygodniej: www.naturala.pl.

Bardzo spodobał mi się pomysł z rozłożeniem produktów na kategorie - dzięki temu ktoś taki, jak ja, kto poszukuje czegoś przeznaczonego w określonym celu, może łatwo i szybko znaleźć wszystkie produkty z danego działu. Wygodne i proste.

Całkiem pięknie prezentuje się szeroka gama asortymentu, jaką oferuje Naturala. Mnie osobiście najbardziej interesowało odchudzanie, ponieważ chcę zażywać naturalne składniki pomagające mi utrzymać wagę. Przejrzałem je pobieżnie na miejscu, zdecydowałem się na witaminę D3 i ekstrakt z zielonej herbaty - bez ryzyka, w myśl zasady "wiem, co biorę". Cenowo bez zarzutów, myślałem, że tego typu produkty są nieco droższe, a tu miłe zaskoczenie. Witamina D3 ma, co prawda, największy wpływ na układ kostny, ale mnie interesuje jej działanie w kwestii regulacji poziomu cukru, bardzo istotne podczas diety. Podobnie jest z zieloną herbatą, która - oprócz poprawiania układu odpornościowego - zawiera sporo antyutleniaczy, no i przyspiesza przemianę materii. Na początek starczy, chociaż czuję, że nie raz jeszcze zrobię zakupy w tym sklepie - głównie przez wzgląd na rozsądne ceny.

Poniżej wrzucam zdjęcia produktów wzięte z oficjalnego katalogu ich producenta:


Wycieczka po suplementy... cz. 2

Wczoraj nie miałem czasu, więc nadrobię zaległości i dokończę naszą przygodę z szukaniem sklepu. Kiedy spotkaliśmy sympatyczną Panią (pozdrawiam!), okazało się, że wie Ona co nieco o sklepach z naturalnymi produktami. Ale, w przeciwieństwie do nas, nie wyruszyła ot tak sobie, by sprawdzić z nudów, czy można znaleźć tego typu miejsce spacerując po mieście, ale wędrowała do konkretnego sklepu.

Pech chciał, że nie była z Warszawy i nie bardzo orientowała się w ulicach, więc krążyła po Woli w poszukiwaniu Skierniewickiej. Cóż, my również nie jesteśmy varsavianistami, ale na szczęście mamy smartfony :) Wrzuciliśmy zatem nazwę ulicy w Google Maps i już po chwili przedzieraliśmy się przez nieodśnieżone chodniki w kierunku Kasprzaka, z której to odchodziła krótka, łącząca dwie duże trasy (Kasprzaka i Wolską) uliczka.

Pani była nieźle zorientowana w asortymencie sklepu, szkoda tylko, że nie zapisała sobie dokładnego adresu... W każdym razie żywo perorowała, że można tam dostać najróżniejsze, w pełni naturalne suplementy diety, soki, herbatki, zioła, maści, kremy i sami bogowie wiedzą, co jeszcze. Świetnie, tylko krążymy po Skierniewickiej, a sklepu jak nie było, tak nie ma...

Lekko podirytowany wklepałem w wyszukiwarce frazę zawierającą kluczowe słowa, czego efektem było kilka wyników, w tym adres Skierniewicka 16/20. Sklep miał się nazywać Naturala. Wszystko super, tylko gdzie jest numer 16/20...? Po kilku minutach poszukiwań odkryliśmy, że to ogromny budynek na rogu Skierniewickiej i Siedmiogrodzkiej, onegdaj należący bodajże do Cefarmu.

Weszliśmy w bramę (która znajduje się od strony Siedmiogrodzkiej) i nastąpiła kolejna konsternacja - podwórze wygląda, niczym obrazek z przedwojennej fabryki. Ale szybko zlustrowaliśmy otoczenie, natrafiając na zakład wulkanizacyjny, sklep ze sprzętem do paintballa, salon meblowy i niepozorny sklepik ukryty w rogu platformy towarowej.

Stwierdziliśmy, że to chyba to. Na drzwiach, wśród mnóstwa kartek z nazwami, widniała również znana już Naturala, zatem dziarsko wkroczyliśmy do środka i... lekka konsternacja. Puste półki, skórzana kanapa i laptop. Po chwili zjawił się miły młodzieniec, pytając, jak może nam pomóc. Powiedzieliśmy, czego szukamy, okazało się, że to tutaj, niestety my - w przeciwieństwie do naszej Towarzyszki, która już wymieniała wszystkie produkty, których zapragnęła - nie mieliśmy bladego pojęcia, co możemy tu znaleźć. Wtedy z pomocą przyszedł ów samotny laptop, pozwalając nam zapoznać się z ofertą sklepu. A było się z czym zapoznawać...

C.D.N.

niedziela, 24 lutego 2013

Wycieczka po suplementy.. cz.1

Zdrowy tryb życia pozwolił mi odkryć na nowo radość z każdego dnia. Dużo ćwiczę, biegam, jeżdżę na rowerze, jestem fanem jogi i medytacji, uwielbiam jednak odkrywać coraz to nowe ścieżki czerpania z natury pełnymi garściami. Jakiś czas temu zainteresowałem się pochodzącymi z naturalnych źródeł suplementami diety - choć od wielu lat preferuję zdrową, pozbawioną sztucznych składników dietę, jestem jednocześnie świadomy, że może nie dostarczać ona wszystkich niezbędnych składników. Uzupełniam je więc różnego rodzaju koktajlami (tylko ze świeżych, zdrowych warzyw i owoców, naturalnych jogurtów lub mleka), od czasu do czasu zjem gotowane lub pieczone mięso, bez tłuszczu, sosu ani niczego w tym stylu. Życie zgodnie z naturą nie wyklucza jedzenia mięsa - wszakże nasi przodkowie żywili się wszystkim, co dały im leśne ostępy i mateczniki, oraz co sami wyhodowali. Ja, co prawda, własnej hodowli kurczaków czy świnek nie mam, jednak wybieram mięso atestowane i z pewnych źródeł - mam kilku zaprzyjaźnionych hodowców, których jestem pewien i oni dostarczają mi te właśnie elementy pożywienia.

Ale nie o hodowli trzody miał być ten post... Dzisiaj wybrałem się ze znajomym w poszukiwaniu miejsca, w którym moglibyśmy zaopatrzyć się w dobre, w pełni naturalne substytuty dostępnej w każdym sklepie sportowym chemii. Plan był prosty - szukamy sklepu sprzedającego suplementy, ale nie żadne odżywki czy inne "cudowne" preparaty pochodzenia co najmniej wątpliwego, bo nie chcemy mieć napuchniętych mięśni i problemów z najbardziej męską częścią ciała :) Poza tym nie jesteśmy kulturystami, tylko po prostu staramy się zdrowo żyć, więc odpowiednia dieta jest dla nas priorytetem.

Spotkaliśmy się o 12 w centrum (ja mieszkam w okolicach Warszawy, mój znajomy na Młocinach) i rozpoczęliśmy poszukiwania. Pobieżnie przejrzeliśmy w internecie kilka miejsc, ale żadne nie przykuło naszej uwagi, więc postanowiliśmy po prostu przejść się (także dla zdrowia) i porozglądać tu i ówdzie, czy można gdzieś znaleźć coś ciekawego. Na początku obraliśmy za cel kierunek na Ochotę, licząc, że w licznych uliczkach i meandrach Centrum-Woli-Ochoty uda nam się znaleźć chociaż jeden sklep oferujący zdrowe substytuty diety.

Nawet nie wiem, jakim cudem trafiliśmy do Złotych Tarasów, ale podejrzewam, że po prostu padliśmy ofiarą naturalnego odruchu każdego mijającego ten szkaradny budynek. Żeby nie było - nie mam nic przeciwko centrum handlowemu, do którego ludzie mogą iść w wolnym czasie, obejrzeć film w kinie czy poszperać w ciuchach, nie bojkotowałem ich i nie zamierzam. Ale ten budynek jest po prostu brzydki. Nieważne, to nie blog architektoniczny - chociaż o ekologicznej zabudowie również kiedyś napiszę. W każdym razie trafiliśmy tam i jedyne, co odkryliśmy, to pełen chemicznych wzmacniaczy sklep z odżywkami.

Idziemy dalej i ciągle nic. Trochę zimno, ale jesteśmy dobrze zahartowani, więc spokojnie przedzieramy się przez nieodśnieżone chodniki. Ani się obejrzeliśmy, jesteśmy obok IPN. I wciąż nic. Zero, null, żadnego sklepu dla ludzi szukających czegokolwiek naturalnego... Wtedy stało się coś, na czego wspomnienie wciąż się śmieję - podeszła do nas Pani, na oko 40-kilka lat i spytała, czy nie wiemy, gdzie tu jest sklep z naturalną żywnością. Popatrzyliśmy po sobie i wybuchnęliśmy śmiechem. Pani nieco zdezorientowania i oburzona, ale kiedy wyjaśniliśmy Jej powód naszego rozbawienia, sama zaczęła się śmiać. Powiedziała nam, że słyszała o jakimś niewielkim punkcie na Woli, w którym można przebierać w szerokim wyborze żywności naturalnej (tak to określała), ale nie może go znaleźć. Zaczęliśmy więc szukać razem...

A czy znaleźliśmy i co z tego wynikło - jutro! :)

Slava!


sobota, 23 lutego 2013

GMO, roślinne mutanty i naturalne składniki, czyli czemu jestem tu, gdzie jestem...

O modyfikowanych genetycznie organizmach - GMO - słyszeli już chyba wszyscy. Zwłaszcza teraz, kiedy niedawno wybuchła wielka chryja o to, że polski rząd nie chce zakazać uprawy modyfikowanych genetycznie roślin. Cóż... Sam nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Mam na myśli protesty, nie same modyfikacje. Jeśli mam być brutalnie szczery, to śmieszy mnie to niezmiernie, że polskie społeczeństwo (w tym wszyscy super-fajni celebryci i inne twory popkultury) nagle zorientowało się, iż spożywa zmutowane rośliny. Serio? Niesamowite. Przypomnę jedynie, że GMO opracowano w latach 70. XX wieku, a pierwszy raz zastosowano w pomidorach hodowanych w Stanach przez firmę FavrSavr. 40 lat temu. Ludzie, spóźniliście się prawie pół wieku!

Ale nie o tym chciałem. To znaczy o tym też, jednak głównie o czymś innym. Swojego czasu mocno interesowałem się tematyką GMO i sporo o tym czytałem, miałem również przyjemność wizytacji pewnych placówek, zajmujących się modyfikacjami genotypów. Piszę "przyjemność", bo przecież tego typu procesy mają zastosowanie nie tylko negatywne. Pamiętajmy, że oprócz wykorzystywania zmian genetycznych do hodowli coraz to wytrzymalszych roślin, ratuje się nimi życie. Badania nad leczeniem raka, chorób zakaźnych i dziedzicznych prowadzi się właśnie na bazie - nazywajmy to w uproszczeniu - GMO.

Jeśli chodzi o modyfikowane rośliny, to oczywiście nie tknąłbym tego kijem i do ręki nie wziął, chociażby dlatego, że jest to występowanie przeciwko naturze. Powiecie - hipokryta - no bo jak to, modyfikacja komórek zwierzęcych tak, a roślin nie? Owszem. Badania mające na celu ratowanie ludzi, to zupełnie inna bajka, niż zmienianie roślin w odporne na wszystko mutanty tylko po to, żeby mogły dojrzewać na sklepowych półkach, a nie plantacjach. Nastawienie na zysk i produkcję nie przeszkadza mi ideologicznie w kwestii fabryki samochodów, ale nie hodowli warzyw, którymi karmi się później nieświadomych ludzi.

Generalnie chodzi o ogólne podwyższenie "siły" roślinnego organizmu. W rzeczywistości, robi się po prostu wynaturzone hybrydy, potrafiące miesiącami utrzymywać "świeżość", odporne na pestycydy, bakterie i wirusy, a więc nienaturalne. Wszystkie mrzonki rozsiewane przez międzynarodowe organizacje, jakoby rozwój GMO miał być skutecznym remedium na problem głodu na świecie są...no, mrzonkami. Stek bzdur i pięknych sloganów, napychających kieszenie koncernów agrochemicznych.

Dlatego warto zastanowić się, czy nie lepiej wydać więcej pieniędzy, ale kupić coś zdrowego, niż faszerować się tymi warzywno- i owocopodobnymi świństwami. Są sklepy ze zdrową żywnością, w których można kupić produkty niemodyfikowane, droższe, bo droższe, ale zdrowe.

Pomyślcie o tym. W następnym poście opowiem, jak odnalazłem Matkę Naturę w internecie.

Slava!

piątek, 22 lutego 2013

Kilka słów na początek...

Witajcie! Kim jest i czym się zajmuję możecie przeczytać w moim profilu. Postanowiłem rozpocząć tego bloga, ponieważ jestem zatrwożony, patrząc dookoła - wszędzie widzę sztuczne, chemiczne twory... Media faszerują nas reklamami produktów, których jakość i sposób wykonania pozostawia wiele do życzenia. Zachęca się nas do używania kosmetyków produkowanych ze związków chemicznych, często mogących wyrządzić szkody naszej skórze. Jeśli czujemy się źle, jedynym remedium muszą być przyjmowane w dużych ilościach lekarstwa produkowane w koncernach farmaceutycznych. Na każdą dolegliwość jest już odpowiedni proszek - wystarczy go łyknąć i po sprawie. Naprawdę...?

Studiując biologię i ochronę środowiska zrozumiałem, jak wiele niepokojących procesów dzieje się dookoła nas. O wielu rzeczach nie wiemy, lub nie chcemy wiedzieć. Wtedy też zacząłem interesować się tematem szeroko pojętej ekologii - od ochrony zwierząt i aktywnego działania na rzecz ratowania ekosystemów, przez żywność, środki lecznicze i ubrania pochodzące z naturalnych produktów, aż po dawny druidyzm i efektywne wykorzystanie dostępnych powszechnie ziół i przypraw do wspomagania własnego organizmu.

Długo zastanawiałem się nad założeniem bloga, na którym mógłbym dzielić się zdobytą wiedzą, doradzać, pomagać i ukierunkowywać tych, dla których Matka Natura to coś więcej, niż piękny frazes. Chciałbym, by informacje tu zawarte stały się dla Was pomocą i pewnego rodzaju wskazówką, co zrobić, by żyć zdrowo i bezpiecznie. Będziemy tu rozmawiali o kwestiach naturalnego żywienia, o tym, gdzie można znaleźć pochodzące z naturalnych źródeł produkty, o palących kwestiach dotyczących ekologii i ochrony środowiska, ale również dyskutować na wszelkie inne tematy związane z życiem zgodnie z naturą.

Slava!