piątek, 8 marca 2013

Zimowa opalenizna strasznie boli...

Trochę mnie nie było, ponieważ poniewierałem swoje ciało na nartach w Austrii. Bywałem już tam kilkukrotnie i po raz kolejny się nie zawiodłem - trasy doskonale przygotowane, wszystko pięknie, wspaniale, cud, miód i orzeszki. A słońce wesoło przygrzewało, no i stało się...

Chwila nieuwagi, zbytnia pobłażliwość, radosny brak czapki i chustki na twarzy, a powrót do hotelu odbył się w spazmach bólu i pieczenia wywołanego poparzeniem słonecznym pyska. Warto nadmienić, że na stokach austriackich to nic nadzwyczajnego, bo słońce przygrzewa tam, jak na safari, a i śnieżne odbicie robi swoje. No ale stało się, właściwie na własne życzenie, więc nie ma co jęczeć, trzeba działać.

Pierwsza myśl - ogórek. Świeży, pokrojony ogórek, stary sposób domowej medycyny. Jednak zanim przystąpiłem do cudownego rytuału obkładania sobie twarzy zielonym warzywem, zajrzałem na chwilę do łazienki, gdzie dojrzałem stojący spokojnie w kosmetyczce złocisty olej...

No tak, przecież go zabrałem! Arganowy, mój najnowszy nabytek. Pora sprawdzić, czy rzeczywiście działa na podrażnienia skóry równie dobrze, jak bez nich. Wziąłem nieco większą porcję, niż zazwyczaj i wtarłem w moją prosiakowato-czerwoną twarz. Co ciekawe, wbrew moim przewidywaniom, nie poczułem nagłej, niebiańskiej ulgi; właściwie nie poczułem nic, oprócz pieczenia spowodowanego dotykiem. Delikatnie rozprowadziłem olej i położyłem się z książką, czekają na efekty.

Na szczęście nie trzeba było długo czekać - wystarczyło nieco ponad godzinę, żeby ból zelżał całkowicie, a skóra powróciła do normalnego wyglądu. Gdzieniegdzie co prawda pozostały resztki czerwonej przepalenizny, ale potraktowane kolejną dawką oleju poddały się.

I tak właśnie, dzięki złotu Maroka, wyjechałem z Austrii z twarzą :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz