wtorek, 12 marca 2013

Zdrowe, smaczne i podręczne - naturalne przekąski

Czasami mamy ochotę na drobną przegryzkę, coś pysznego, ale jednocześnie niekoniecznie kalorycznego, z czym może być problem. Wszelkiego rodzaju chipsy, batoniki czy czekolada na dłuższą metę nie są zbytnio zdrowe - zawierają sporo cukrów i węglowodanów, a w przypadku ziemniaczanych frykasów, także tłuszczów. Jeśli ktoś chce, z łatwością można jednak znaleźć zdrowe, naturalne przekąski, które możemy nosić w kieszeni i sięgać po nie, gdy tylko najdzie nas ochota.

Ostatnio spróbowałem dwóch tego typu produktów, polecone mi w kameralnym sklepiku ze zdrową żywnością na Muranowie, a mianowicie suszone morwy tureckie oraz jagody inkaskie. Pakowane po 70 gramów, w poręcznym, kartonowym pudełku, są idealne, jako przegryzka w ciągu dnia, klasyczny snack. 

Morwy tureckie smakują trochę, jak rodzynki, zresztą są podobnie wykorzystywane w kuchni - co polecam. Ale nie tylko smak jest ich atutem - zawierają dużo substancji odżywczych, w tym witaminę C, która wpływa na odporność. No a oprócz tego, są po prostu pyszne! Podobnie sprawa ma się z jagodami inkaskimi, wykorzystywanymi często jako składniki mieszanek bakaliowych. Cechuje je również bogata zawartość protein, co sprawia, że są niesamowicie odżywcze. Całkiem ciekawie sprawdzają się, jako szybkie przegryzki w czasie dnia.

Jak się okazało, sympatyczny sklep nieco naciągnął mnie na kosztach tych przysmaków, bo udało mi się znaleźć DOKŁADNIE te same produkty, w dużo niższej cenie, na mojej ulubionej Naturala.pl. Następnym razem będę wiedział, skąd zamawiać...

poniedziałek, 11 marca 2013

Globalne ocieplenie...? Spójrzcie za okno, mądrale!

Siedząc sobie przy obiadowej sałatce cesarskiej, zastanawiałem się, gdzie podziało się szumnie zapowiadane przez wszystkie super-hiper organizacje ekologiczne globalne ocieplenie. Spojrzałem za okno, za którym radośnie sypie śnieg, chociaż jest już prawie połowa marca i naszła mnie straszna myśl - Greenpeace się myli! :)

Nie trzeba być geniuszem meteorologii ani drugim Jarosławem Kretem, żeby zauważyć, że póki co klimat nie wykazuje zbyt wielkiej ochoty do zalania nas wodami z topiących się masowo lodowców, nieczęsto słyszy się również o suszach w Europie czy pożarach buszu, w który powinny zamienić się wszystkie nasze lasy, spalane przedzierającym się przez dziury ozonowe słońcem i doprawiane piekielnymi temperaturami, na które sami siebie skazaliśmy.

Wszelkie rozsądne badania wskazują jednoznacznie, że udział człowieka z zmianach klimatycznych nie przekracza 4%, ale pomimo tego, ukochane globalne organizacje ekologiczne co i rusz podnoszą larum, że elektrociepłownia w Bełchatowie wygenerowała o 2% dymu więcej, niż w zeszłym roku. Może wasze ultra-ekologiczne tyłki chcą marznąć w zimę, mój ekotyłek nie chce. Nie dajmy się zwariować - protokół z Kioto jest już nieco przestarzały, ponieważ ścisłe kontrolowanie emisji gazów cieplnych jest przede wszystkim ogromnym zagrożeniem dla rozwijającej się gospodarki. To jakby zawodnikom Tour de France nagle wsadzać pręt między szprychy, bo po przekroczeniu linii mety przejechali jeszcze sto metrów.

Poza tym spójrzmy za okno - jest niemalże połowa marca, a my od listopada mamy zimę. Czy to wygląda na globalne ocieplenie? Śnieżyce w Stanach, paraliże komunikacyjne w całej Europie, wywołane śniegiem, piętrzące się na rzekach kry; nie przypomina mi to postapokaliptycznych obrazów spalonej do piachu ziemi, rodem z poruszających się poza obszarami ludzkiej wyobraźni umysłów tworzących greenpeacowe think tanki. Exxon Mobile również nie wszedł mi do mieszkania z rurą szerokości dębu Bartek i nie zalał mnie swoją parszywą ropą, a więc - pomijając ich skandaliczne zaniedbania podczas wydobycia tego cennego surowca - nie widzę powodów, przez które nie mogliby delikatnie naruszyć narzuconych norm wydzielania dwutlenku węgla.

Mam wrażenie, że z globalnym ociepleniem w oczach ekofanatyków jest dokładnie tak samo, jak z elektrowniami jądrowymi - wypowiadają dużo głupich fraz na temat, o którym mają niewielkie pojęcie. Zostawiam Was z tym stwierdzeniem, a ja idę lepić bałwana :)

Sok z gravioli - dobry na oczyszczanie!

Jako, że lubię nowe doświadczenia, zakupiłem ostatnio sok z gravioli. Takie cuda znajduję na stronie mojego głównego dostawcy ostatnich tygodni, czyli Naturala.pl. Nigdy wcześniej nie próbowałem tego typu napojów, więc najwyższa pora, żeby napełnić szklanicę zacnym trunkiem z popularnego w obu Amerykach owocu i dokonać jego smakowego rozpoznania.

Konsystencją przywodzi mi na myśl coś pomiędzy Frugo a Kubusiem, a więc jest nie za gęsty, ale "intensywny". Sok pozyskiwany jest z miąższu owoców Annona muricata, drzewa występującego w Ameryce Południowej i Północnej, znanego lepiej pod nazwą Graviola. Kiedyś czytałem o tej roślinie, dlatego ostatnio postanowiłem wreszcie jej spróbować, czy też raczej tego, co można z niej uzyskać.

Co ciekawe, w owocach Gravioli zawarte są pewne specyficzne związki chemiczne, tzw. acetogeniny annonaceowe, które są bardzo aktywne w stosunku do komórek rakowych - po prostu je niszczą. Dosyć znany National Cancer Institute udowodnił, że owoce Gravioli mogą mocno wspierać profilaktykę antynowotworową, ale również skutecznie wspomagać samą kurację. Ciekawe!

Ale wracając do samego soku, kupiłem go przede wszystkim z myślą o jego funkcjach oczyszczających organizm z toksyn - jak już wspominałem, na wiosnę zawsze dokonuję oczyszczenia mojego wewnętrznego mechanizmu. Oprócz wspomnianej funkcji, Graviola wpływa także mocno na podnoszenie odporności, co nie jest bez znaczenia przy szaleńczo zmiennej ostatnio pogodzie.

Najlepsze w soku jest jednak to, że najzwyczajniej w świecie, jest on przepyszny! Ciekawy, słodko-kwaśny smak przywodzi na myśl egzotyczne napoje serwowane bodajże przez Hortex - tego typu mieszankę doznań znaleźć można bodajże w ich kaktusie. Ciekawe przeżycie smakowe, muszę przyznać.

Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak tylko rzec - polecam!


piątek, 8 marca 2013

Zimowa opalenizna strasznie boli...

Trochę mnie nie było, ponieważ poniewierałem swoje ciało na nartach w Austrii. Bywałem już tam kilkukrotnie i po raz kolejny się nie zawiodłem - trasy doskonale przygotowane, wszystko pięknie, wspaniale, cud, miód i orzeszki. A słońce wesoło przygrzewało, no i stało się...

Chwila nieuwagi, zbytnia pobłażliwość, radosny brak czapki i chustki na twarzy, a powrót do hotelu odbył się w spazmach bólu i pieczenia wywołanego poparzeniem słonecznym pyska. Warto nadmienić, że na stokach austriackich to nic nadzwyczajnego, bo słońce przygrzewa tam, jak na safari, a i śnieżne odbicie robi swoje. No ale stało się, właściwie na własne życzenie, więc nie ma co jęczeć, trzeba działać.

Pierwsza myśl - ogórek. Świeży, pokrojony ogórek, stary sposób domowej medycyny. Jednak zanim przystąpiłem do cudownego rytuału obkładania sobie twarzy zielonym warzywem, zajrzałem na chwilę do łazienki, gdzie dojrzałem stojący spokojnie w kosmetyczce złocisty olej...

No tak, przecież go zabrałem! Arganowy, mój najnowszy nabytek. Pora sprawdzić, czy rzeczywiście działa na podrażnienia skóry równie dobrze, jak bez nich. Wziąłem nieco większą porcję, niż zazwyczaj i wtarłem w moją prosiakowato-czerwoną twarz. Co ciekawe, wbrew moim przewidywaniom, nie poczułem nagłej, niebiańskiej ulgi; właściwie nie poczułem nic, oprócz pieczenia spowodowanego dotykiem. Delikatnie rozprowadziłem olej i położyłem się z książką, czekają na efekty.

Na szczęście nie trzeba było długo czekać - wystarczyło nieco ponad godzinę, żeby ból zelżał całkowicie, a skóra powróciła do normalnego wyglądu. Gdzieniegdzie co prawda pozostały resztki czerwonej przepalenizny, ale potraktowane kolejną dawką oleju poddały się.

I tak właśnie, dzięki złotu Maroka, wyjechałem z Austrii z twarzą :)

sobota, 2 marca 2013

Zakaz palenia w miejscach publicznych - absurd czy konieczność?

Widziałem dzisiaj, jak mili panowie strażnicy wlepili komuś mandat za palenie w miejscu publicznym. Konkretniej, na przystanku autobusowym. A właściwie obok. Za wiatą. I zacząłem się zastanawiać, czy zakaz palenia ma jakikolwiek sens...

Sam jestem niepalący, jednak rozumiem, że niektórzy ludzie mają potrzebę dostarczania organizmowi nikotyny. Rozumiem też, że robią to na ulicy, no bo niby czemu nie? Uzależnienie tego typu nie pozwala zaczekać, aż wróci się do domu. Nie jest wyrozumiałe, kontroluje palacza dogłębnie. Więc muszą zapalić. Ale nie to jest powodem, dla którego uważam zakaz palenia w miejscach publicznych za bezsensowny. Jest nim zupełnie coś innego, fakt zmieniający całkowicie obraz trującego dymu nikotynowego.

SMOG.

Proszę Państwa, nie palacze, ale smog jest główną bolączką dzisiejszych aglomeracji miejskich. Cóż nam po tym, że zakażemy garstce ludzi palić na przystanku autobusowym czy w jego bezpośrednim otoczeniu, skoro w tym samym miejscu jesteśmy zmuszeni do wdychania niebagatelnych, potężnych ilości spalin generowanych przez samochody? W parze z zakazem palenia powinny iść inne zakazy, o wiele ważniejsze, niż penalizacja papierosów.

Zakaz poruszania się samochodów w ścisłych centrach miast. Po pierwsze, ułatwiłoby to podróżowanie komunikacją miejską - brak korków oznacza brak opóźnień, efektywniejsze wykorzystanie autobusów, a co najważniejsze, można by pozwolić sobie na zwiększenie ich ilości. Mamy metro, co prawda marne, ale jest - o wiele szybsza komunikacja, niż samochodem. Tramwaje działają zazwyczaj bez zarzutu, więc czemu by nie jeździć nimi. W europejskich miastach coraz popularniejsze jest dojeżdżanie do pracy rowerami, wprowadźmy więc zakaz wjazdu samochodów do centrum, a otwórzmy drogi dla bicykli, deskorolek, rolek, czy czego sobie ludzie nie wymyślą!

Oczywiście bez wpadania w paranoję - taksówki, mieszkańcy czy służby porządkowe miałyby możliwość poruszania się po centrum w pojazdach spalinowych, to jasne. Wtedy miałby także sens zakaz palenia: nie chcemy smogu, nie chcemy więc również dymu papierosowego.

Moja skóra pokochała złoto z Maroka - wstępna recenzja oleju arganowego.

Jak pamiętacie, ostatnio wspominałem o zamówieniu oleju arganowego z Naturala.pl. Jako, że otrzymałem go szybko, mogę naskrobać kilka słów z pierwszego wrażenia po kilkukrotnym wysmarowaniu twarzy "złotem Maroka".

Sam wygląd produktu zachęca do jego używania - olej znajduje się w eleganckiej, ładnie wyprofilowanej buteleczce ze szkła, przewiązanej dodającym charakteru lnianym sznurkiem. Ulotka jest wydrukowana na sztywnym kartoniku o ciekawej fakturze, a sama jej treść bogato opisuje historię i właściwości arganowego dobrodziejstwa.
Po otwarciu naczynia od razu czuć specyficzny, podszyty nutką pomarańczy zapach, miło łechtający zmysł węchu. Wylałem nieco oleju na dłoń - przyjemna, gęsta konsystencja, z pewnością nie był traktowany żadnego typu rozcieńczaczami sztucznie zwiększającymi objętość. Rozsmarowuje się przepięknie, z łatwością można pokryć nim całą skórę twarzy, a wchłanianie jest idealne. 

Natomiast tutaj dochodzą kolejne odczucia fizyczne: natychmiastowo czujemy mocno nawilżający charakter oleju, skóra staje się miękka i gładka, jakbyśmy nasmarowali ją emulsją, mającą utrzymać wilgoć wewnątrz. Cudowne uczucie! Lubię, kiedy środek kosmetyczny (może to niezbyt fortunna nazwa dla oleju arganowego, ale używać go będę w celu poprawienia kondycji skóry, więc...) jest tak wysokiej jakości, że można odczuć to fizycznie.

Generalnie, po pierwszych kilku użyciach, muszę przyznać, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym, jak bardzo wysokogatunkowy produkt udało mi się zdobyć. Z pełną odpowiedzialnością polecam go wszystkim, którzy chcieliby zadbać o swoją skórę, albo cierpią na problemy z nią związane.

piątek, 1 marca 2013

Piątek wieczór - przygotujmy się na sobotniego kaca...

Dobra, mówiłem, żeby nie nadużywać alkoholu, ale przecież każdy czasami lubi sobie chlapnąć, zwłaszcza w przysłowiowy już "piąteczek" :)

Ale sobotni poranek... Cóż, to będzie coś. Pewnie niektórzy z Was już szykują zapasy Alka-Setzer, wody mineralnej i tego typu pomocy w kryzysowej sytuacji, ale ja postanowiłem wygrzebać coś, co może nam pomóc zapobiec kacowi, a nie go leczyć. Nie interesowały mnie jednak sposoby, że tak powiem, "domowe", typu zjedzenie czegoś tłustego przed, lub woda z ogórków kiszonych po, ale coś w miarę trwałego, by zniwelować tego typu problemy na dłużej. Oczywiście, można po prostu pić whisky :) Jak wiadomo, po tym szlachetnym trunku nie ma się kaca...podobno.

No dobra, zatem zacząłem grzebać w internecie, chociaż doskonale wiedziałem, na co prawdopodobnie trafię i nie myliłem się. Wykoncypowałem, że wzmocnienie odporności i wyregulowanie układu trawiennego może znacząco wpłynąć na przetwarzanie alkoholu, zatem sprawdziłem, jakie środki tego typu można znaleźć w sklepach sieciowych.

Zacząłem od ulubionej ostatnio Naturala.pl, która pozytywnie zaskoczyła mnie szybkością dostawy olejku arganowego - zamawiałem go w środę, dzisiaj już z niego korzystam. Cudownie. Zatem cóż mamy na stronie tego niepozornie wyglądającego na żywo sklepu? Bromelina - tego szukałem. Doskonały regulator procesów trawiennych, osobiście nie stosowałem, ale znam ludzi, którzy bardzo sobie to chwalą. Płatki z nagietka, całkiem dobra herbatka ziołowa, której właściwości powinny nam pomóc w walce z kacem. Dłużej zażywane, właściwie wszystkie produkty zwiększające odporność i regulujące trawienie nadają się doskonale do poprawiania reakcji organizmu na tego typu sprawy - kace, zgagi, wrzody...

A zatem - piąteczek!

Cykliści - zmora chodników i ulic, czy przyszłość miejskiej komunikacji?

Szedłem ostatnio chodnikami naszej pięknej Warszawy, podziwiając roztapiający się (nareszcie!) śnieg, kiedy zauważyłem pierwszego w tym sezonie cyklistę. Naszła mnie wtedy refleksja, czy rower rzeczywiście najbardziej wydajnym (bo na pewno najbardziej ekologicznym) sposobem poruszania się po mieście. Szczególnie po takim mieście, jak Warszawa, które jest dla rowerów zupełnie nieprzyjazne.

Pomijając brak ścieżek rowerowych, co jest nieco skandaliczne i to nie tylko z punktu widzenia rowerzystów, ale przede wszystkim pieszych, między którymi lawirują cykliści, polscy kierowcy nie dorośli jeszcze do dzielenia dróg z pojazdami innymi, niż silnikowe. Z drugiej strony, poruszanie się na rowerze po chodnikach, miejscach - jakby wskazuje sama nazwa - przeznaczonych dla pieszych, też nie jest dobre. Raz, jest to dosyć niebezpieczne; dwa, niewygodne. Żeby poruszać się z rozsądną prędkością potrzebujemy niemalże pustego chodnika, a to zdarza się bardzo rzadko.

Z trzeciej strony musimy zrozumieć również pieszych, którzy nie życzą sobie uskakiwania przed rozpędzonymi rowerzystami i generalnie nie podoba im się obecność bicykli na chodnikach. Jasne. Rozumiem to i dlatego nie jeżdżę po chodnikach, jeśli nie jest to absolutnie konieczne - remontują ulicę albo to jedyna droga przejazdu na danym odcinku. Natomiast zazwyczaj staram się poruszać po asfalcie, chociaż tutaj czyhają na nas nieżyczliwi kierowcy, którym rowery przeszkadzają chyba bardziej nawet, niż pieszym.

Pytanie brzmi - gdzie zatem mamy jeździć? Ilość ścieżek rowerowych zbudowanych z rozmysłem i planem jest skandalicznie niska, a nawet jeśli są, ich ułożenie jest absolutnie bezsensowne: urywają się, przechodząc nagle w chodnik, prowadzą donikąd albo zaczynają się równie niespodziewanie, jak później kończą. Jest co prawda kilka rekreacyjnych tras, którymi można spokojnie poruszać się rowerowo, ale jakby nie o to chodzi. To miłe, że władze dbają o to, by cykliści mogli sobie podziwiać krajobrazy, jednak chyba zapomina się o tym, że większość rowerzystów korzysta z tego środka transportu, żeby dostać się z punktu A do punktu B na terenie miasta...

Co prawda można zauważyć pewne kroki czynione w stronę promowania cyklingu, chociażby coraz bardziej popularne wypożyczanie rowerów bezpośrednio z punktów rozmieszczonych w najbardziej ruchliwych punktach miasta. Wygodne to i przyjemne, zwłaszcza latem, kiedy grupą znajomych można zgarnąć kilka maszyn i pojeździć w ciepłym, letnim powietrzu. Ale to wciąż za mało - wraz z taką inicjatywą powinny iść także inne, mające na celu rozwój infrastruktury drogowej.